Niedziela, 20 lipca 2025 r. Imieniny Fryderyka, Małgorzaty, Seweryny

Kcyńskie Klimki na ścieżkach „Żelaznej Brygady” w Karpatach Wschodnich

W dniach od 30 lipca do 9 sierpnia 2017 roku grupa turystów z Koła Turystów Górskich im. Klimka Bachledy w Kcyni wędrowała górskimi ścieżkami w ukraińskich Karpatach Wschodnich. Od 17 lat zapoznajemy się z dzikimi szlakami Czarnohory i Gorganów. W ubiegłym roku myślą przewodnią naszej wyprawy w Czarnohorę, Hryniawy i Czywczyny była wędrówka szlakiem naukowych badań Hugona Zapałowicza jednego z nestorów polskiej turystyki górskiej w Beskidach Wysokich i Karpatach Wschodnich.

W bieżącym roku w związku ze zbliżającą się rocznicą stulecia odzyskania niepodległości przez Polskę w 1918r., postanowiliśmy zwiedzić miejsca i górskie szlaki związane z walkami II Brygady Legionów w Gorganach w czasie Wielkiej Wojny 1914-1918. Naszym celem tym razem nie była legendarna Przełęcz Legionów i Dolina Płajska na Zakarpaciu, lecz mało uczęszczane wojenne płaje i ścieżki doliny Łomnicy, Slatruczyka, Dołżynca i Zubrynki oraz pasma Łopusznej, Sywuli, Doboszanki oraz Syniaka i Chomiaka. W 1914 i 1915 roku były one areną ciężkich walk II Brygady Legionów walczącej u boku armii austro-węgierskiej przeciwko carskiej nawale. Walki wtedy prowadzono zimą w niezwykle ciężkich warunkach meteorologicznych, w kopnym śniegu i przy bardzo niskiej temperaturze. Za bohaterską postawę swych żołnierzy brygada ta w pełni zasłużyła na wiele mówiącą nazwę „Żelaznej Brygady”. Wędrując głównym grzbietem Gorganów wielokrotnie widzieliśmy linie okopów, stanowiska ogniowe wybudowane przez polskich żołnierzy. Czy to pracowicie wyryte na połoninach, czy też ułożone z bloków kamiennych, zawsze przypominały o gehennie żołnierskiej w czasie wysokogórskich walk. Uzmysławiały nam skalę poświęcenia i odwagi młodych chłopców z Krakowa i Lwowa marzących o niepodległej ojczyźnie. Te góry były świadkami czynów wielkich i wspaniałych, zaciekłych, często bratobójczych walk pod Rafajłową, Pasieczną, Maksymcem i Zełenym, ponieważ w armii carskiej często służyli Polacy z zaboru rosyjskiego. Gdy rozbijaliśmy namioty nieopodal źródeł czy strumieni zastanawialiśmy się, kto pił z niego wodę i czy czasem nasze namioty nie stoją na jakimś porośniętym ziołami cmentarzu lub pojedynczej mogile.

Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od Osmołody, wciśniętej między wysokie wierchy porośnięte gęstym lasem małej osady pracowników leśnych. Doliną Łomnicy przez Rizarnię doszliśmy do Jały i pierwszowojennym płajem weszliśmy na przełęcz Borewkę. Dziwnie się czuliśmy, gdy zwiedzaliśmy położone niedaleko Jały ukraińskie miejsce pamięci narodowej związane z rozbiciem w 1949 roku, przez sowieckie NKWD ostatniego Prowydu Krajowego UPA i śmierci jej ostatniego dowódcy w Galicji Wasyla Sydora ps: „Szełest”. Był on współodpowiedzialny za mordy na bezbronnej ludności polskiej na Wołyniu w czasie ostatniej wojny. Stał się również autorem porozumienia z Armią Krajową w 1944 roku, gdy wydał rozkaz do podległych mu oddziałów UPA powstrzymania tej okrutnej masakry i współpracy z Polakami przeciwko sowieckiej okupacji. Siedząc na progu małego muzeum w milczeniu zastanawialiśmy się nad dawną i współczesną sytuacją Ukrainy, wojną domową w rejonie Doniecka…, rzędami brzozowych krzyży na świeżych mogiłach żołnierskich na cmentarzach mijanych po drodze do Lwowa…

Po noclegu na przełęczy Borewce, o wschodzie słońca obudziły nas parskania huculskich koni pasących się na pobliskiej hali. Zaglądały one ciekawie do naszych namiotów, próbując ugryźć różne elementy biwakowego sprzętu – te łagodne i wspaniałe zwierzęta na swój sposób chciały się z nami zaprzyjaźnić! Poranna toaleta przy pobliskim potoku, skromne śniadanie i wyruszyliśmy stromą ścieżką na najwyższy szczyt Gorganów, na Sywulę. Spotkany po drodze ukraiński przewodnik górski z Jaremczy uprzejmie i życzliwie udzielił nam wielu wskazówek i porad, w jaki sposób możemy najwygodniej kontynuować wędrówkę. Poprzez szczyty Borewki 1596m.n.p.m i Łopusznej 1694m.n.p.m (której grzbiet, a w zasadzie płaskowyż zasłany płazami piaskowcowymi, przeorany rowami strzeleckimi i poplątany zasiekami z czasu wojny bez wyraźnego szczytowego wzniesienia, przypominał ogromne śpiące zwierzę) weszliśmy na Wielkią Sywulę 1818m.n.p.m. To pierwszy szczyt czysto gorgański, zasypany pobojowiskiem wielkich głazów. Podobnie wyglądały szczyty zdobywanych później: Doboszanki, Doboszyńca, Małego Gorganu… Jest coś przejmującego w tym dzikim widoku. Ze szczytu można ogarnąć jednym tchnieniem wzroku całe umiłowanie gór: tych skał, chmur, lasów, szumu roztok, pór roku, stron świata i zaświatów, całe Gorgany, od dalekich na zachodzie Grofy i Arszycy po na wschodzie ostrą grań Doboszanki i kopuły Syniaka i Chomiaka. Na południowym zachodzie majaczyły szczyty Czarnohory, Pietrosa i Howerli… Otaczała nas imponująca i tajemnicza cisza na szczycie, która nie jest ciszą. Spokój, który nie jest spokojem, ale napięciem wszystkich zmysłów, głodnych nasycenia, które nigdy nie może się dokonać. Osobiście lubię te głazowiska, dzikie i wysokie, na których można uciec od wszystkich trosk, kłopotów doświadczanych w dolinach i czuć się nie jak turysta i nie jak „cepr”, nie jak taternik i wczasowicz, lecz „płanetnik” wschodniokarpacki wykąpany w słońcu, oczyszczony tchnieniem ciepłego wiatru… Mam w górach, w różnych miejscach swoje głazy, Wantule, pod którymi ukryłem dziesiątki tysięcy niezapomnień. Niektóre czasem odnajduję, innych – nawet gdy szukam – nie mogę odnaleźć, ale wszystkie pamiętam…

Po zejściu na polanę Ruszczynę 1447m.n.p.m założyliśmy biwak u źródeł Bystrzycy Sołotwińskiej, niedaleko ruin przedwojennego polskiego schroniska. Lodowata woda, wypływająca obfitymi wywierzyskami ugasiła nasze pragnienie i po chwili zawarczały kuchenki butanowe, na których ugotowaliśmy smaczny obiad. Następnego dnia wykorzystując płaj pierwszowojenny poprzez Halę Okopy 1244m.n.p.m, na której u miejscowych Hucułów zaopatrzyliśmy się w przepyszny bundz, zeszliśmy do doliny Salatruka. Rozgrzani i zmęczeni, z wielkim entuzjazmem i w szampańskich humorach wykąpaliśmy się w lodowatych wodach wodospadu Salatruczyka. Po dojściu do Bystricy dawnej polskiej Rafajłowej, w miejscowym sklepie uzupełniliśmy zapasy jedzenia. Chwila refleksji i zadumy przed obeliskiem upamiętniającym poległych polskich legionistów położonym na ładnie utrzymanym polskim cmentarzu wojennym… Zasmucił nas widok zrujnowanego budynku Zarządu Lasów, tak zwanej „Hallerówki”, w której sto lat temu miał siedzibę sztab II Brygady Legionów.  Dzięki uprzejmości miejscowych Ukraińców najpierw towarowym mercedesem, a później olbrzymim kamazem do przewozu drewna ze zrębu, dojechaliśmy z przygodami doliną Dołrzyńca do Ozirnego. Ta dolina zakończona tajemniczą klauzą spiętrzającą niegdyś wody małego potoku w śródgórskie jeziorko, należy do wielu naszych górskich „niezapomnień”… Gościnni i serdeczni gospodarze Marjka z Dymytrem, wypasający swą trzodę na pobliskiej polanie pozwolili nam rozbić namioty nie opodal swojej koliby, poczęstowali mlekiem z wieczornego udoju i świeżą śmietaną, z której nasza  koleżanka Olka nazajutrz pracowicie zrobiła przepyszne masło. Z zaciekawieniem podeszliśmy do grobli zamykającej potok, aby mieć widok na jeziorko z odbijającymi się w jego zielonoszmaragdowej toni blaskami słonecznymi i jak w cudownym lustrze przeglądającym się nagim gorganem upstrzonym kępami kosówki na dalekiej grani Wiedmieżyka 1736m.n.p.m. Było cicho, wiatr lekko marszczył taflę jeziorka, chwiały się szuwary i trawa. Świetliście, błękitne i modre trzepotały ważki. Wszystko wkoło było po prostu wcieleniem piękna przyrody, najczystszą poezją zjawioną nad nieruchomą bajeczną wodą. Stojąc na wysokim brzegu wśród masztowych smreków, chłonęliśmy czar piękna wrażliwymi oczami, czułym słuchem wyławiając każdy szmer wody i oddech powiewu. W tym magicznym i cudownym miejscu spędziliśmy dwa długie dni w celu zebrania sił przed czekającym nas najtrudniejszym przejściem grani Doboszanki.

Z samego rana po zwinięciu obozu zaczęliśmy podchodzić stromą nieoznakowaną ścieżką na boczną grań Wiedmieżyka 1736m.n.p.m. Upalne słońce potęgowało zapach żywicznych drzew, przemieszany z wonią butwiejących pni i gnijących traw, wokół parowała wilgotna, prawie czarna zieleń.  Każda ścieżka w górach to wątek utrwalający czyjeś kroki, ma w sobie tajemniczą siłę prowadzenia i tylko mało doświadczony schodzi z niej na bezdroża.  Nasza wiodła  nas wśród przeszkód z nieubłaganą mądrością, nakazując szukać najdogodniejszych przejść, wątek perci gubił się i znów odnajdywał. Po wyjściu powyżej poziomu lasu weszliśmy w gęstwinę kosodrzewin, największą w rozległości i najwyższe jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Wysokie, gęste i pachnące żywicą, wężowymi konarami obejmujące nasze nogi, czepiając się plecaków, ramion, broniły dostępu do partii szczytowych. Powoli, aby nie zgubić wątłego śladu wyszliśmy na skalne płyty. Osiągnąwszy grań rozpoczęliśmy żmudną wędrówkę w kierunku wysokiego i smukłego szczytu Doboszanki 1754m.n.p.m. Z daleka wyglądał imponująco w skalnych zwaliskach, w pogmatwanych spiętrzeniach gorganu. Droga wiodła rumowiskiem skalnym, potrzaskanych głazów piaskowcowych porośniętych suchymi porostami. Nagrzane słonecznym południem złomy pachniały fiołkowo. Nie dawały pewnego oparcia, chybotały się głucho pod naszymi stopami, a ciężkie plecaki nie ułatwiały zachowania równowagi i stawiania pewnych kroków. Lekko nie było! Przewiewał chłodny wiatr, a każdy krok dawał klucz do coraz rozleglejszego okręgu świata.

Każdy z nas ma jakąś górę, którą zachowuje w swojej pamięci, nawet wtedy, gdy na jej szczyt już nie wchodzi, a nawet wtedy, gdy już jej zobaczyć nie może. Doboszanka to nie jest łatwa góra, ale widok jej wywołuje zamyślenie i wzruszenie u najtwardszego człowieka. To góra, z której widać wszystko… Gdzie się nie było i już nie będzie. Wszystko, czego się w życiu nie zrobiło lub na zawsze tragicznie straciło… Góra, która obdziera ze złudzeń i kłamstwa. Widzi się z tej góry, że każdy z nas jest igraszką przypadków, zwitkiem nadziei, splotem niedorzecznych wysiłków. Tyleż widać stąd szczytów, ile dolin, a wszystko poplątane dziesiątkiem przełęczy, niespodziewanych wzniesień, przysłopów, które się przeszło z przyjaciółmi lub nie przeszło i nigdy nie przejdzie… Góra ta przynosi wzruszenia romantyczne, przeżycia najtkliwsze, obcowanie z gorganem. Budzi zmysłowe, namiętne metafizyczne tęsknoty…. Patrzyliśmy i patrzyliśmy ze szczytu Doboszanki 1754m.n.p.m pełni zachwytu i zamyślenia, w ciszy i skupieniu modlitewnym, jak pątnicy w gotyckiej katedrze, wielbiąc dzieło Stwórcy…

Pozostało nam „tylko” zejść po karkołomnej ścieżce, pełnej osypującego się skalnego rumoszu i głazów do doliny Zubrynki. Namioty rozbiliśmy nad samym potokiem, koledzy Damian i Daniel siadając w niegłębokim nurcie pozwolili, aby chłodna woda sama zmyła z nich zmęczenie i te rozterki, które znieśli ze szczytu. Wieczorem nad naszymi namiotami przetoczyła się ulewa oznajmiając zmianę pogody.  Dzień wstał dżdżysty, deszczowe chmury otuliły swym całunem okoliczne wierchy. Nikomu nie chciało się wyjść z przytulnych śpiworów i pozwoliliśmy sobie na lenistwo do godziny 10.00. Przedpołudniem pogoda jednak się poprawiła, a słońce przypomniało sobie o nas. Po zwinięciu mokrych namiotów dalej ruszyliśmy na szlak. Po opuszczeniu rezerwatu Doboszanki weszliśmy na świeże rany zadane cywilizacyjną bezmyślnością i arogancją, na drogę utorowaną przez spychacze, prowadzącą do partii podszczytowych Małego Gorganu. Zrobiono ją w celu utworzenia w tym dziewiczym miejscu tras zjazdowych dla narciarzy. Przepiękne uroczysko przestało być uroczyskiem, piękno zjadło się samo przy ambitnej pomocy człowieka. Idąc tą droga w końcu zbłądziliśmy, zeszliśmy z nitki szlaku i zostaliśmy zmuszeni do mozolnego podchodzenia pod Mały Gorgan 1592m.n.p.m na przełaj przez znane nam z Doboszanki „gorgańskie” głazowisko, powoli mijając kępy kosówki zbliżyliśmy się do szczytu. Jednak zbierające się nad naszymi głowami powoli lecz z nieubłaganą konsekwencją ołowiane chmury oraz  zbliżające się pomruki zwiastowały burzę…

Po wejściu na szczyt Małego Gorganu 1592m.n.p.m zobaczyliśmy nad Jawornikiem zbliżający się wał burzowy, przecinany jaskrawymi wyładowaniami błyskawic, podjęliśmy decyzję o wycofaniu się z grani i zejściu na Połoninę Błażiw, by tam przeczekać załamanie pogody. Pierwsze gradowe kule zabębniły na naszych głowach po dojściu do lasu. Przez krótką chwilę w lesie, w którym się ukryliśmy, zrobiło się białawo. Ulewa spadła tak gwałtownie jakby chciała powetować sobie długotrwałą dobrą pogodę. Runęła na nas za jeszcze jasnego nieba, zatrzymała się nad nami. Byliśmy w środku burzy, nie w oku cyklonu, gdzie podobno najciszej, lecz tam gdzie iskrzą się pioruny, w rzęsistym, grubym deszczu. Niedaleki szczyt Małego Gorganu stał się piorunochronem, w który uderzały serie błyskawic. Schodziliśmy szybko nie zważając na wodę, śliskie płyty, błyskawice i uciekające spod nóg kamienie. To właśnie strach dodawał nam sił, ale równocześnie dręczył nas żal za wysoczyzną, którą dobrowolnie opuściliśmy. Gdy zeszliśmy na Połoninę Błażiw burza targała jeszcze powietrzem, deszcz chlupał nieustannie, lecz pioruny się oddaliły.

W znalezionej na połoninie kolibie pasterskiej znaleźliśmy wygodne miejsce do noclegu. Koledzy natychmiast z właściwą sobie swadą wykorzystali ulewny deszcz jako naturalny prysznic. Dziewczęta rozłożyły swoje śpiwory na szerokiej narze i przygotowały posiłek. Deszcz padał całą noc. Rano ziąb wiał ze szpar szałasu, wokół z chmur deszcz zmienił się w przenikającą wszystko jesienną mżawkę, postanowiliśmy zejść do Bukowela i zakończyć naszą przygodę w Gorganach. Opuszczając kolibę mieliśmy wrażenie rozstawania się z najbezpieczniejszym miejscem na świecie i świadomość powierzenia się przypadkowi. Czułem nijakie rozczarowanie, że ponownie ulegliśmy górom. Jeszcze raz okazało się, że „Coś” jest silniejszego od nas. Zaważył w tym momencie rozsądek, doświadczenie wielu wędrówek górskich oraz zwykły strach. Czy nie piękniej było trwać wysoko na grani Małego Gorganu i dojść przez Syniak do Chomiaka w środku burzy niż posłuchać rozsądku? Bo chodzi się przecież w góry po to, aby przeżyć coś, czego się nie przeżywa codziennie, choćby miało się przeżyć, czego już nie można przeżyć po raz drugi, własną śmierć…

Myślę, że idzie się ku szczytom nawet i wtedy, gdy ryzyko jest zupełne. Bo tylko to jest w nas warte, czego uparcie chcemy za najwyższą cenę. Jednak w górach nie ma zwycięzców i pokonanych, są zwycięstwa, które niczego nie dają i klęski, które wzbogacają wewnętrznie i uczą zwyciężać…

Po zejściu do Bukowela, olbrzymiej stacji narciarskiej, wróciliśmy do cywilizacji. Jeszcze tylko zwiedzanie wspólnie z przyjaciółmi Ukraińcami przepięknego Lwowa i powrót do kraju, ale to już zupełnie inna opowieść….

materiał: Jacek Maćkowski

--> wstecz