Środa, 01 maja 2024 r. Imieniny Józefa, Lubomira, Ramony

Kcyńskie Klimki w  Górach Maramuresz

           Latem bieżącego roku  w dniach od 25 lipca do 4 sierpnia, wyruszyliśmy na daleką wyprawę do Rumunii – 1250 kilometrów od Kcyni. Tuż przy granicy ukraińskiej znajduje się najbardziej wysunięty na północ park przyrodniczy w Rumunii. Tegoroczny etap naszej wędrówki ciągnął się po Łuku Karpat.  Parcul Natural Munții Maramureșului czyli rumuński Park Przyrodniczy Gór Maramuresz znajduje się na północy kraju, tuż przy granicy z Ukrainą i w czasie wędrówki bardzo przypominał nam niedalekie Karpaty Ukraińskie.  Najwyższym szczytem  jest  mierzący 1957 m.n.p.m. Farcău – miejsce, do którego i my się wybraliśmy. Wejście na teren parku jest naturalnie bezpłatne, tak jak bezpłatne są wszystkie miejsca parkingowe w okolicy. Największym PLUSEM na terenie całej Rumunii jest możliwość biwakowania w górach  legalnie, więc jeśli chcecie rozważyć taki nocleg, warto wybrać się w Karpaty Rumuńskie.

            Przejeżdżając przez północną Rumunię zwiedziliśmy w miejscowości Sapanta wesoły cmentarz. To jedyny tego typu obiekt w Europie, nie dający się porównać z niczym innym. Jest on niezwykle kolorowy. Dominuje kolor niebieski i biały z ludowymi zdobieniami. Byliśmy bardzo zaskoczeni, nasze oczy  nie wiedziały, na czym się zatrzymać. Wesołe epitafia w postaci scenek z życia mieszkańców to stały element nagrobków, stanowiący swego rodzaju tradycję wsi. Malowany cmentarz wpisano w 1999 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przejeżdżając przez Maramuresz, w pierwszej kolejności rzuciły się  nam w oczy drewniane cerkwie. To świątynie typowe dla tego regionu – uchodzą za najwyższe drewniane budowle w całej Europie, a ich jedno- lub dwukalenicowe strzeliste wieże przykuwają wzrok z daleka.

 Po długiej podróży dojechaliśmy do  miejscowości Poienile De Sub Munte, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg u ubogich i życzliwych Ukraińców, zamieszkujących licznie tą pograniczną krainę. Szybko dogadaliśmy się z nowo poznanymi przyjaciółmi. Następnego dnia po posiłku wyruszyliśmy w góry. Wędrówka długim płajem pasterskim w słonecznym skwarze  była  długa i wymagająca. Dłuższy odpoczynek  zaplanowaliśmy sobie przy pierwszych stajach pasterskich nad granicą lasu. Gdy spotkani pasterze zorientowali się, że jesteśmy Polakami, przywitali się z nami serdecznie i poczęstowali nas świeżym owczym serem. Był pyszny!!!  W czasie rozmowy wskazali nam dogodną ścieżkę na szczyt Mihailecu 1916 m.n.p.m i radzili z niej skorzystać w celu ominięcia zbliżającej się burzy. Ulewa i tak nas godzinę później dopadła na bocznej grani. Szybko rozstawiliśmy namioty na niewielkiej półce,  chowając w nich najpierw nasze plecaki przed zmoczeniem. Gdy w namiotach zajęliśmy się przygotowywaniem posiłku nad naszymi głowami przetaczał się kataklizm  W zapadającym mroku burza budziła ukryte ognie – błyskawice, elektryczne przebłyski. W świetle tych niesamowitych zjawisk góry ujawniały się w nowym otoczeniu. Nawet przy całkowitym zachmurzeniu niebo nie było całkiem czarne, ale znacznie jaśniejsze od gór i otaczających nas smreczyn. Nawet górująca nad nami wysoka grań traciła na wysokości na tle opalizującego ciemnego nieba. Cofała się w ciemność. Rozbłyski błyskawic wyciągały ją z tego oddalenia na krótką chwilę. Gwałtowne porywy wiatru szarpały naszymi namiotami, nie mogąc ich porwać gdzieś w ciemną dal, przyduszały je do ziemi. Po chwili zabębniły na tropikach naszych namiotów gęstym stacatto ciężkie krople ulewy. O jakże przyjemnie było się  wtulić się  w ciepły śpiwór, mając świadomość, że ta cienka  powłoka skutecznie oddziela nas od otaczającego huraganu. Popijając ciepłą herbatą, gawędząc i wspominając upływający dzień, wpadaliśmy w letarg, budząc się przy silniejszych porywach wiatru. Ulewa trwała całą noc, do późnych godzin porannych następnego dnia, falami przewalając się nad naszymi namiotami.  Gdy tylko wiatr zaczął przeganiać deszczowe chmury, nad naszymi głowami pojawiły się nadzieją i błękitem połyskujące pogodowe okna. Spakowaliśmy się i w powoli gęstniejącej mgle ruszyliśmy ostro pod górę. Otaczająca nas mgła nadawała górom jakieś niematerialne piękno.  Zgęstniała na samej grani, wprost oślepiając swym blaskiem. Wszyscy odczuwaliśmy dreszcz emocji, a i satysfakcję, gdy zachowując zimną krew, aby nie zabłądzić, trzymając się współtowarzyszy, dotarliśmy do szczytu Mihailecu. Wędrówka we mgle jest niezwykłą próbą nie tylko samodyscypliny, ale wymaga odpowiedniej współpracy. Powietrze i ziemia przesycone były wodą, a posępny siąpiący deszcz przygniatał nasze dusze i ciała. Wilgoć spływała po szyjach i ramionach aż do butów. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki, jedynie plecaki i ich zawartość pozostawały suche zabezpieczone odpowiednimi narzutami.

Po krótkim zejściu byliśmy już nad brzegiem jeziora Vinderelu. To polodowcowe jezioro leży na szerokim siodle pod Farcaulem i zdaje się przelewać przez przełęcz. To wyborne miejsce biwakowe. Namioty rozbiliśmy na morenie niedaleko źródła wody. Pogoda się poprawiła i słońce coraz śmielej ogrzewało okoliczne olbrzymie połoniny i wyniosłe szczyty. Powoli ukazywał się nam spektakl widoków górskich. Na zachodzie w dali majaczył Pop Iwan Maramureski, na który nie będzie nam dane wejść z powodu ograniczeń spowodowanych wojną w Ukrainie w ruchu turystycznym w pasie nadgranicznym między Rumunią a Ukrainą.  Na południu widać było wyniosłe  szczyty doskonale nam znanych Gór Rodniańskich. Na wschodzie wyraźnie rysowały się pełne ciepłych wspomnień o naszych przyjaciołach z Ukrainy, ukraińskie Czywczyny i Hryniawy.  Wokół góry, połoniny, lasy i tylko góry… gdzieniegdzie upstrzone pasterskimi stajami, stadami owiec i półdzikich koni. Otaczająca nas cisza przerywana była świstem wiatru w wysokich trawach, miarowym pluskiem fal w jeziorze Vinderel i poszczekiwaniami psów pasterskich. Rozstawione namioty szybko wysychały w ciepłych promieniach słonecznych. Gdy zbliżał się wieczór, słońce powoli zachodziło feerią barw nad szczytem Popa Maramureskiego. Rozpaliliśmy ognisko i długo dzieliliśmy się wrażeniami z mijającego dnia.

Następnego poranka bez plecaków weszliśmy na szczyt Farcaua 1957 m n.p.m  i ujrzeliśmy przepiękne widoki całego rumuńskiego  pasma pogranicznego. Nasz wzrok przyciągał potężny masyw Popa Iwana Maramureskiego. W oddali na północy majaczyły szczyty Karpat Ukraińskich w Czarnohorze, daleko lecz wyraźny Pietros z sąsiadującym Seszulem. Dalej widzieliśmy Howerlę, na której zboczu połyskiwały skalne bloki  Płyt Orłowicza. Następnie ujrzeliśmy Popa Iwana z niewyraźnymi ruinami szczytowego polskiego obserwatorium astronomicznego. Z prawej strony długą granią porośniętą gęstym lasem na tle błękitnego nieba wyraźnie odcinały się pograniczne Czywczyny od zwornikowego Stoha po mityczną Hnitesę.  Było przestrzennie…

Po zejściu do jeziora spakowaliśmy namioty i zeszliśmy szlakiem niebieskich pasków do miejscowości Repede. Następnie samochodem przejechaliśmy na Przełęcz Prislop oddzielającą Maramuresz od Gór Rodniańskich. Dużo tutaj straganów i kramów z „ludowymi” produktami. Można było uzupełnić zapasy żywności. W tym miejscu rozbiliśmy namioty przy Cabanie  Alpina i skorzystaliśmy z prysznicy, aby zmyć bród i trud  ostatnich dni. Jest  to wyjątkowo malownicze miejsce, w którym nie można się nie zatrzymać w podróży przez północną Rumunię. Powszechnie uważa się tutejszą okolicę za jedno z najpiękniejszych miejsc w całych Karpatach. Geograficznie stanowi ona granicę pomiędzy regionem Maramuresz a Bukowiną. Jest to też świetny punkt wyjściowy w góry Maramureskie, jak i Rodańskie. Na przełęczy stoi bardzo ładna murowana cerkiew, niewielki, nieco zapomniany cmentarz z grobami rumuńskich i rosyjskich żołnierzy, a także obelisk upamiętniający doprowadzenie tu szosy.  

Następnego dnia wyjechaliśmy do Baia Borszy i stąd udaliśmy się stromym szlakiem prowadzącym przez czynne wyrobiska kruszywa i zapomniane kopalnie rud żelaza z czasów rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceausescu. Apokaliptyczny widok towarzyszył nam aż do bocznej grani Toroiagi. Po wejściu  na przełęcz Lucaciasa  przenocowaliśmy na deskach  przytulnego  pięterka w napotkanym refugiu-schronie.  Po chwili dołączyła do nas „mocna” grupa polskich turystów z okolic Mielca i Rzeszowa, którzy szybko przechodząc przez góry zaliczali szczyty poszczególnych pasm Karpat Rumuńskich. Gdy oni przygotowywali drewno na wspólne ognisko, my zeszliśmy do stajni rumuńskich pasterzy w celu zakupienia sera. Spotkaliśmy tam bardzo gościnnych Dymitru i Jona. Częstowali nas różnymi gatunkami  sera, mamałygą, nalewkami jagodowymi i  palinką. Na pożegnanie młody cioban, 15 letni Jon, zagrał nam na oryginalnej pasterskiej fułajerze  maramureskie wezwanie. Niosło się ono po halach i lasach wyraźnym echem. Z utęsknieniem spojrzałem na niedalekie Czywczyny… Tam nas kilka lat temu w podobny sposób żegnał Wasyl, huculski pasterz…

W doskonałych humorach wróciliśmy do naszego schronu, a było to niełatwe, bo po pierwsze szlismy ostro pod górę, po drugie byliśmy lekko „zmęczeni” tymi nalewkami i dźwigaliśmy bochny sera na ognisko przygotowane przez naszych polskich przyjaciół.  Długo trwały przy ognisku rozmowy Polaków z Wielkopolski i Pomorza z Polakami z Podkarpacia. Łączyła nas pasja wędrowania po górach rumuńskich i przepyszny owczy ser. W nocy odwiedzili nas rumuńscy żołnierze straży granicznej i sprawdzili czy wśród nas nie ma ukraińskich uciekinierów. Po krótkiej wymianie zdań odjechali swymi terenowymi autami. Potem znowu przyszła ulewa…

Rano, wśród mgieł, weszliśmy na niedaleki szczyt Toroiagi. Wędrówka wiodła wąską ścieżką po ostrej  grani. Widoków jednak nie było, więc po osiągnięciu szczytu, zeszliśmy szybko do schronu. Po spakowaniu plecaków ruszyliśmy w kierunku wschodnim w kierunku przełęczy Vf. Galiu. Słońce i wiatr rozgoniły poranne mgły, więc mogliśmy podziwiać otaczające nas szczyty i hale. Dalej nowo wybudowaną drogą zeszliśmy do Baia Borszy. Ostatni dzień to niezwykła 22 kilometrowa podróż kolejką maramureską Mocanita z kolorowego skansenu w Viseu de Sus do malowniczej stacyjki Paltin.  Dużo tu było okazjonalnego folkloru i tak zwanej „cepeliady”. To jedyna w Europie czynna kolejka leśna napędzana spalinowymi lokomotywami, ciesząca się wielkim uznaniem turystów.

Tą niezwykłą przygodą zakończyliśmy nasze spotkanie z najbardziej na północ wysuniętym zakątkiem Rumunii. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że Rumunia to piękne góry, mili i życzliwi ludzie, a także barwny i coraz trudniej już spotykany w Europie folklor. Podczas naszej podróży oczywiście nie zobaczyliśmy wszystkiego, dlatego na pewno jeszcze wrócimy do tego pięknego kraju. W przyszłym roku planujemy już wyprawę w Rumuńskie Karpaty Południowe.

  • Zakrzewska, J. Maćkowski

--> wstecz