Poniedziałek, 29 kwietnia 2024 r. Imieniny Hugona, Piotra, Roberty

O Wojtku Cieślewiczu piłkarzu, sportowcu, koledze w 34 rocznicę jego śmierci

„Kiedy cichnie już stadion po meczu,
kiedy palą się lampy pod wieczór,
znów są razem i razem śpiewają,
nim do swoich rozjadą się miast.
Trzej przyjaciele z Boiska: skrzydłowy bramkarz i łącznik
żyć bez siebie nie mogą ,dziarscy i nierozłączni.
Niejeden mecz już wygrali niejeden przegrać zdążyli,
często się rozjeżdżali, lecz zawsze znów się schodzili.”

O Wojtku Cieślewiczu napisano i powiedziano już prawie wszystko. No może prawie, bo ciągle czekamy na to, by usłyszeć, kto odpowie za jego śmierć. I to przede wszystkim w sferze odpowiedzialności i moralnej i politycznej, aczkolwiek dwaj najważniejsi sprawcy przed innym trybunałem niedawno stanęli….i niech im Stwórca wybaczy. A ja dziś w rocznicę Wojtka śmierci chcę Wam opowiedzieć o niezwykłym koledze z podwórka i Jego wielkiej miłości – piłce kopanej, szmaciance podwórkowej, która dziś religią futbolową jest w świecie nazywana. Wydarzenia te miały miejsce w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku na placu przy ówczesnym Przedszkolu, tam, gdzie dziś pomnik czcigodnego Janusza Korczaka stoi i sala sportowa obok. Chłopacy z okolicznych podwórek spotykali się tam, by w piłę grać
i sporty rozmaite uprawiać. Wszyscy chętni, sprawni i …zapatrzeni w Wojtka, który nas namawiał do gry / choć nie bardzo musiał/ . Wojtek nad swoim łóżkiem powiesił wycięte ze „Sportowca” zdjęcie Pelego podbijającego głową piłką. To był Jego i nasz wzór. Wojtek przygotowywał cykl treningowy. Podania, strzały na bramkę, zwody…..Wszyscy: Antek, Tadek, Stachu i Jego brat Kaziu i Kaziu z Sądowej,
i Paweł i ja poważnie trenowaliśmy. Wojtek dawał przykład. Na spotkania przychodził ubrany w przepisowy strój piłkokopacza / wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem prawdziwe getry piłkarskie i buty z korkami/, a na koszulce nr 10, bo z takim wszakże grał Pele!!!! Słowem wzór. Potem graliśmy. Zamawiało się mecze!!! Z Ogrodową
z Libelta z Młyńską. I to nic, że grało się między olbrzymimi kasztanowcami, że jedna bramka była większe od drugiej a wspomniane drzewa spełniały bądź rolę obrońców lub pomocników a czasami były twardą – dosłownie – przeszkodą. My GRALIŚMY nasz mecz!!! Niekiedy, „od wielkiego dzwonu” szło się na „zakładzkie” ( boisko ) grać wielki mecz. Wojtek stawał na czele naszej grupki, było: „kolejno odlicz” i z wielką subordynacją szliśmy na boisko. Nikt z nas się nie wyrywał, nie uciekał, nie odłączył się od grupy. Nikt nie kwestionował poleceń Wojtka – a był on tylko trochę starszy od nas.
Znakomicie pamiętam też nasze współzawodnictwo w żonglowaniu piłką. Wtedy jeszcze nam do głowy nie przychodziło, że pokolenia współczesne będą podziwiać Maradonę czy Janusza Chomątka robiących różne cuda z futbolówką.
My bawiliśmy się świetnie, choć rywalizacja czasami doprowadzała do łez.
Oczywiście mistrzem nad mistrzami był Wojtek. Kiedy on rozpoczynał swoją próbę, to poza sędzią, który miał obowiązek liczyć podbicia reszta mogła pójść na obiad lub oddać się innym pożytecznym zajęciom. Wojtek potrafił tych odbić wykonywać ponad tysiąc i pewnie nie był kres jego możliwości. Sto podbić piłki głową???? Żaden problem!!! My nieco młodsi adepci wirtuozerii futbolowej „z otwartymi ze zdziwienia gębami” i nie zawsze dobrze skrywaną zazdrością, przyglądaliśmy się tym wyczynom.
Nie jestem sobie w stanie dziś przypomnieć skąd Wojtek zdobył prawdziwy stoper, ale go po prostu kiedyś przyniósł. Biegi sprinterskie oraz na jedno bądź wiele okrążeń wokół kościoła ewangelickiego stały się nowym elementem treningu piłkarskiego. Wojtek nie tylko mierzył nam czasy, chwalił za poprawę osiągnięć, skrupulatnie notował wyniki, ale i sam dzielnie startował. Kiedyś „zatkało” nas zupełnie. Wojtek przyniósł najprawdziwsze stojaki do skoku wzwyż!!! Takie oryginalne, ze skalą metryczną i regulowanymi wskaźnikami wysokości / ….takie piękne, aluminiowe! /. Tylko poprzeczki nie było. Wojtek poszedł do stolarni
p. Krzeszewskiego i przyniósł dość toporną listewkę. Przez dwa dni „obrabialiśmy” ją pilnikami, papierem ściernym, potem malowaliśmy. Była super, taka profesjonalna…..i pierwszego dnia zawodów skokowych ktoś z nas – nie wiem, czy nie był to Paweł, Wojtka brat, ją złamał. No taki nieszczęśliwy skok na poprzeczkę się przytrafił!! Jednak udało nam się ją skleić czy zbić gwoździkami i dalej służyła. Skakaliśmy tzw, „nożycami”, tylko Wojtek jako najbardziej wysportowany skakał stylem przerzutowym. Oczywiście należało wcześnie przygotować skocznię, skopać piasek w starej piaskownicy i skakać. Lądowanie nie zawsze było miękkie, ale kto by się takimi detalami przejmował. Sport wszakże wymaga poświęceń.
Wróćmy jednak do piłki nożnej. Piłka, którą wtedy kopaliśmy na podwórkach była …różna, każda, byle okrągła!!! Gumowa lub ręcznie szyta z dość nieregularnych kawałków skóry / Kazia ojciec umiał/ – to już była „wyższa półka”. Jednak marzeniem nas wszystkich było posiadanie tej prawdziwej, w biało czarne sześciany. To był obiekt pożądania wszystkich chłopaków z kcyńskich podwórek. Taką piłkę miał Waldek z Podgórnej i czasami z nią przychodził na „przedszkolne”- Jego mama pracowała w przedszkolu. No to wtedy dopiero się działo. Żadne mecze na twardej ziemi – szkoda było piłki, ale żonglowanie tym piłkarskim marzeniem jak najbardziej.

Po jednej z takich „uczt” Wojtek zebrał nas wszystkich i zaproponował, abyśmy taką piłkę sobie kupili. Entuzjazm nas dopadł natychmiast, ale łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić! Taka futbolówka kosztowała bardzo dużo a my takich pieniędzy nie mieliśmy i nie przyszłoby nam do głowy, by o nie prosić rodziców. Wojtek i to zaplanował.
„Chłopaki, będziemy zbierać zioła: skrzyp, kwiat lipy, podbiał. Potem to sprzedamy
i kupimy sobie piłkę”. I zaczęło się. Pierwsze dni wakacji a my, 5 rano wzdłuż torów kolejowych zbieramy skrzyp. Wojtek podzielił obowiązki sprawiedliwie.
Każdy z nas za coś odpowiadał. Antek za podbiał, bo wiedział, co trzeba zerwać, Tadek za lipę, bo najlepiej łaził po drzewach, my młodsi – za skrzyp i jego suszenie na poddaszu. Potem była sprzedaż i komisyjne liczenie złotówek. Aż w końcu dość. Mamy trzy stówy. Jadę z Wojtkiem i moją babcią do Bydgoszczy. Idziemy na ul. Dworcową, tam jest sklep sportowy i …jakże wielkie jest nasze rozczarowanie!!! Piłka kosztuje o 10 złotych więcej niż my z takim trudem zebraliśmy. Nie wiem, czy moja kochana babcia zobaczyła łzy zawodu w naszych oczach, ale dołożyła nam tę „dychę” i piłka była nasza. Ależ było święto!! Tę futbolówkę kopaliśmy tylko na trawiastym boisku a Wojtek zawsze sprawdzał czy wszyscy mają właściwe obuwie sportowe. Chyba długo nam ta piłka służyła. I właśnie w tym czasie powstał kcyński „Santos” – podwórkowy klub piłkarski. Wojtek wyczytał w „Dzienniczku Wieczornym” o organizowanym w Bydgoszczy turnieju „dzikich drużyn”. No i powstał klub piłkarski, którego pomysłodawcą, duchem sprawczym i ojcem chrzestnym był oczywiście Wojtek. Czyż klub mógł mieć inną nazwę, niż FC Santos, skoro w tym prawdziwym, brazylijskim grał na co dzień sam Pele – idol Wojtka, wielki, znakomity piłkarz? Klub wziął udział w tym turnieju jako jedyna drużyna spoza Bydgoszczy
i zajął w nim 4 miejsce, a grało bardzo wiele ekip. Ja i młodsi chłopacy z podwórka nie wystąpiliśmy w tym turnieju, byliśmy za mali, ale dzielnie wspieraliśmy naszych starszych nieco kolegów. Pamiętam dobrze z jaką dumą Wojtek kolekcjonował wycinki z gazety relacjonujące dokonania Santosu. Swoją drogą to byłbym bardzo ciekaw czy znaleźliby się chłopacy z tej drużyny? Jak pamiętają ten turniej, Wojtka? A może zachowały się jakieś pamiątki?
Wojtka czasami spotkałem w następnych latach szkolnych. Raczej nie często, bo przeprowadziłem się z naszego podwórka, ale Kcynia nie metropolia więc, co jakiś czas gdzieś w piłkę pokopaliśmy. Jednak dni mijały i nasze drogi rozeszły się. Po wielu latach spotkaliśmy się z Wojtkiem w Poznaniu. Mieszkałem wtedy na Poligrodzie w DS – 3 a Wojtek odwiedził tam swego brata Pawła. Był wtedy studentem dziennikarstwa i z dumą pokazał mi swój żartobliwy artykuł w Przeglądzie Sportowym z dnia 1 kwietnia / Prima aprilis / , o tym, że do składu Górnika Zabrze od nowego sezonu trafi austriacki gwiazdor futbolu – Hans Krankl!!! Było to bardzo radosne i sympatyczne spotkanie. Wspominaliśmy stare, podwórkowe czasy i …umówiliśmy się na wspólne kopanie piłki w Kcyni, gdy przyjdzie stosowny moment.

Był kwiecień 1981 roku. Za osiem i pół miesiąca generałowie poszli z narodem na wojnę. Myślenie o meczu kolegów z podwórka uciekło gdzieś. Rzeczywistość wymagała dojrzałości i odpowiedzialności.
Nie miałem pojęcia, przebywając z żoną i grupą przyjaciół z polonistyki UAM na manifestacji pod pomnikiem „Czerwca 56”, że 13 lutego 1982 roku Wojtek rozegra tam swój ostatni mecz. O trzysta metrów ode mnie!!! Do głowy mi nie przyszło, że tym pobitym przez ZOMO przy Moście Teatralnym dziennikarzem, o którym usłyszałem następnego dnia jest właśnie Wojtek Cieślewicz! Chyba wiadomość tę przekazali mi z Kcyni moi rodzice, choć do dziś nie wiem, jak im się to udało, gdyż wszelkie wieści dotyczące Wojtka były skutecznie cenzurowane. Pamiętam Wojtka pogrzeb w Kcyni, taki wielki, milczący, pełen smutnych twarzy i zaciśniętych pięści. I dłonie z palcami układającymi się w „V” podniesione w górę nad Jego grobem.
Nie udało się wtedy zagrać tego meczu z Wojtkiem. Żałują tego wszyscy koledzy z podwórka. Niektórych też już nie ma wśród nas. A ja wierzę, że tam, gdzie Wojtek teraz przebywa jest jakieś super boisko z zieloną trawą, jakaś prawdziwa piłka – taka w czarno białe sześciany, są tam stroje i buty piłkarskie, szatnia, pełne kibiców trybuny, jupitery i że razem z Wojtkiem zagramy tam ten zaplanowany niegdyś w DS – 3 nasz WIELKI MECZ.

tekst: Michał Poczobutt

fot. archiwum rodzinne

 

--> wstecz